poniedziałek, 30 marca 2015

Przed Trylogią

Dziś dwie książki, które można by łatwo uznać za trudne i nienadające się dla naszych dzieci w wieku wczesnoszkolnym (zerówka też się łapie!). Akcja obu dzieje się kilkaset lat temu, w XIV i XV wieku. Napisano je także dość dawno i w zupełnie innych czasach.

W polskiej literaturze wybór książek historycznych jest duży. Chodzi jednak o takie pozycje, które pomogą wciągnąć się w świat sprzed kilkuset lat małym dzieciom, nieznającym jeszcze historii w sensie linearnym. Nie potrafią umieścić opisywanych wydarzeń w ogólnym kontekście dziejów od Mieszka do współczesności. Celem powieści nie jest jednak zastępowanie systematycznej nauki historii. Poznajemy epizod z dziejów, żeby się zachwycić i przeżyć przygodę, bo czymże innym jest szczęśliwe dzieciństwo. 

Epoka królów, rycerzy i bitew doskonale nadaje się do rozbudzenia wyobraźni. Żadna książka nie odda w pełni średniowiecznych realiów, lecz nie dążymy do tego. Raczej wchodzimy prosto z baśni (gdzie jakoś najczęściej mamy monarchie) do rzeczywistości, ale takiej, która dla naszych dzieci jest niemal równie fantastyczna i właśnie baśniowa. Tylko że te wydarzenia działy się naprawdę mniej więcej tak, jak je opisano, i mają przy sobie mało mówiące liczby: 1386 lub 1444. 

Na książkę Zofii Kossak-Szczuckiej „Warna” natrafiłam zupełnie przypadkiem w antykwariacie.


Stare wydanie z 1946 roku ledwo się trzyma. Nie ma ilustracji. Tę fabularyzowaną biografię króla Władysława Warneńczyka czytaliśmy najstarszej córce,gdy miała 6,5 roku lat (zawsze interesowała się historią, w przypadku młodszej z tą książką musimy jeszcze poczekać). 

Dalekie realia i nieco trudny język nie przeszkadzały małej słuchaczce, a Warneńczyk zawładnął jej sercem i wyobraźnią na wiele miesięcy.

Akcja dzieje się szybko, kolejne wątki pojawiają się i zaraz zostają rozwiązane. Kossak-Szczucka jest pisarką umiejącą zatrzymywać uwagę czytelnika, umiejętnie sterując dynamiką opisów i zdarzeń. Nie ma tu ostentacyjnego dydaktyzmu (czego nie uniknął autor drugiej książki, którą dziś polecam) czy nadmiaru erudycji. 

W malowniczym otoczeniu życia dworsko-rycerskiego, zamków, polowań, wielkich narad i wypraw pojawiają się naturalnie wplecione ważne sprawy polityki XV wieku i nie tylko. Bo ta książka napisana w roku wybuchu drugiej wojny światowej podejmuje też tematy wciąż aktualne – roli cywilizacyjnej Polski, jej miejsca w Europie między wschodem a zachodem.

Władysław jest postacią tragiczną i czytelnik zdaje sobie z tego sprawę co najmniej w połowie lektury. Wie, że służy sprawie słusznej, lecz beznadziejnej, bo wielka idea natrafiła jak zwykle na rozmaite układy i interesy

Kossak-Szczucka potrafiła tak sterować nastrojem powieści, że czytelnik czuje zbliżający się dramat, a zarazem coś nie pozwala mu się oderwać. Wchodzi w rzeczywistość wartości ludzi sprzed sześciuset lat i zaczyna się z nimi identyfikować. Bitwa jest więc punktem dojścia całej książki. Cała natomiast pełna jest wiary. Chociaż rzecz dzieje się w średniowieczu, religijność bohaterów nie jest wcale przesadnie obrzędowa, ale bardzo życiowa, wpływająca na najważniejsze życiowe wybory, a przy tym bardzo naturalna.

Druga polecana pozycja to „Jadwiga” biskupa Władysława Bandurskiego. 


Ta powieść powstała z kolei przez pierwszą wojną światową, w 1910 roku. Także akcja dzieje się kilkadziesiąt lat wcześniej niż „Warna”, ale to akurat nie ma aż takiego znaczenia. Autor to kapłan, kanclerz kurii w Krakowie i biskup pomocniczy we Lwowie, a przy tym żołnierz, kapelan Legionów, wielki patriota, człowiek niezwykle zasłużony. Wsławił się jako znakomity kaznodzieja.

Kult królowej Jadwigi trwa nieprzerwanie od jej śmierci i to całkiem spontanicznie, bo w czasach Bandurskiego nie była nawet błogosławioną (stało się to dopiero za Jana Pawła II w 1979 roku). Jest to zdecydowanie książka bardziej dla dziewczynek. Pełna jest emocji, uczuciowości, polityka łączy się z romansem. Dopiero wraz z rozwojem akcji treść staje się coraz bardziej duchowa, tak jak i dojrzewa osobista świętość Jadwigi. Ale i tu nie chodzi tylko o biografię.

 Małe czytelniczki pasjonował koloryt dworskiego życia, ale nie tylko, bo autor chciał czegoś więcej. Na pewno kluczem nie była tu polityka XIV wieku, nawet nie sama idea chrystianizacji Litwy, chociaż to ważny temat - krzyż jest słowem-kluczem i ideową osią powieści. To powieść o poświęceniu, o trudnych decyzjach w trudnych czasach, o dojrzewaniu i o powołaniu.

Dwadzieścia lat przez „Jadwigą” Sienkiewicz ukończył „dla pokrzepienia serc” swoją Trylogię. Książka Bandurskiego ma w sobie także wielki ładunek patriotycznego pokrzepienia. Jest wejrzeniem w polską tradycję duchową, a przy tym księgą narodowej dumy. Królewski Kraków, katedra, uniwersytet i nieco pomnikowe postacie pozytywnych bohaterów. Polscy panowie są, jak rzadko, przedstawieni jako pełni mądrości dalekowzroczni mężowie stanu. Książkę czytaliśmy w pięknym nowym wydaniu Sióstr Loretanek, co na pewno wzbogaciło przeżycia dzieci.

Obie książki są bardzo polskie, a jednocześnie dość łatwe, bez elementów drastycznych, przez co stanowią doskonałe wprowadzenie do późniejszych lektur z tego gatunku, zwłaszcza Sienkiewicza.

Dobra literatura historyczna jest literaturą tożsamości. Dlatego my wolimy zaczynać spotkania z nią od książek dotykających polskiej historii (chociaż i te mówiące o sprawach zagranicznych są dobre). Razem z tymi książkami może uda się pokochać historię. Dziś bez zaangażowania rodziców raczej nikt naszych dzieci tym ogniem patriotycznego uczucia nie rozpali. 

A już wkrótce na blogu coś wyjątkowego na święta!

sobota, 21 marca 2015

Jan Marcin Szancer


Zamiast słów dziś kilka genialnych ilustracji J.M. Szancera z "Dziadka do orzechów". Opracowanie graficzne tej książki należy do moich ulubionych z przebogatej twórczości Mistrza.

Dzieci doceniają ilustracje w starym dobrym stylu. Prawda, że piękne?

 











piątek, 20 marca 2015

Eureka!

Zgodnie z zapowiedzią dziś o kolejnych książkach, które możemy czytać z cztero - i pięciolatkami. Na początek lektura lekka jak puch lub nawet lżejsza. Kaprys. Z zamiłowania do inteligentnej językowej zabawy i dobrego poczucia humoru. Stworzona pół wieku temu dla „Świerszczyka” „Panna Kreseczka” duetu Wanda Chotomska i Bohdan Butenko (bez tych ilustracji książki by nie było) w naszym domu bawi dzieci od czwartego do 9 roku życia (chwilowo starszych nie mamy). Po co czytać książkę o przygodach narysowanych na płocie kilku kreseczek, które złożyły się w prosty kształt dziewczynki? I co trzeba mieć w głowie, by pisać takie historie? Bo podróż przez świat panny Kreseczki jest przebogata w wydarzenia, pełna tarapatów, zwrotów akcji i niepozbawiona błyskotliwych obserwacji. Kreseczka w roli narratora postrzega otoczenie naiwnie i jednocześnie bezbłędnie precyzyjnie. To koniec końców mała dziewczynka.


Odnajdzie się w klimacie książki ten, kto lubi „Koziołka Matołka”. Choć perypetie Kreseczki są nieco mniej fantastyczne, Chotomska podobnie jak Makuszyński porywa dzieci w zawrotny wir wydarzeń, miejsc, ludzkich typów, zdarzeń zwyczajnych i tych cudownych, uczy dostrzegać absurdy i humor w codzienności. Sięgamy po tę książkę (tak samo jak po „Koziołka Matołka”) dla czystej przyjemności obcowania ze świetną literacką kreacją i fantastycznym warsztatem językowym. Żeby pokazać dzieciom, że są także takie książki, a zabawy z formą nie muszą być obrazoburcze, ziejące nihilistyczną pustką, niesmaczne czy po prostu głupie. A takie niestety królują dziś na półkach księgarń. Kreseczka bawi i uczy z właściwą twórcom klasą. A poza kwestią pociągającej estetyki czasem lubimy powyobrażać sobie to, co prawie niewyobrażalne. „Panna Kreseczka” daje pole do popisu.

Ale tego typu pozycji nie czytamy mimo wszystko zbyt często, bo dzieci mają dużą potrzebę przeżywania opowiadanej historii, wzruszeń, uniesień, których nie są w stanie dostarczyć igraszki ze słowem i treścią, które jednak głównie bawią.

Porusza za to inna pozycja, do której dziś zachęcam rodziców pięcioletnich dziewczynek. Ucieszyłam się, gdy znajomi pożyczyli nam opowieść o Jagódce i starej, używanej lalce o wdzięcznym imieniu Tekla. Zrobię wiele, by moje Córki nie zasiliły szeregów wielbicielek lalek Barbie i ich innych budzących dysgust koleżanek o przenajdziwniejszych imionach. „Tekla” Krystyny Śmigielskiej okazała się moim wielkim sojusznikiem. To opowieść prosta, żeby nie rzec schematyczna. Rozkapryszona dziewczynka otrzymuje ku wielkiej rozpaczy starą lalkę zamiast wymarzonej Barbie. Tekla okazuje się jednak niezwykła. Daje Jagodzie prawdziwą lekcję pokory i przyjaźni, a kiedy serce małej złośnicy uległo przemianie, powraca na sklepową półkę, by trafić do kolejnego dziecka, które jej potrzebuje. Śmigielska pisze także dla dorosłych, ale jakoś nie czuję się zachęcona sięgać po jej powieści. Znam tylko „Teklę”, która skradła serca moich Dziewczyn (choć stylistycznie książka mogłaby być lepsza, wolę mówić o pięknych, a nie "magicznych" słowach:proszę,dziękuję etc., ten "magiczny" anturaż na własny użytek redukuję). Może dlatego, że prostych historii już coraz mniej w silących się na awangardowe książkach dla dzieci. Przy czym czytaliśmy tylko pierwszą część. To zamknięta całość, obawiałam się sięgać po kontynuację.


„Tekla” obok uszytej przez naszą najstarszą córkę Leokadii


Ciężko nazwać dydaktyzm „Tekli” delikatnym, ale dzieciom to nie przeszkadza. Bo Autor mówi im o czymś. Nie rozmawia ze sobą (co częste w literackich nowościach dla najmłodszych), nie pisze o niczym piętrząc słowa dla samego piętrzenia (równie popularne), ale opowiada o pięknym życiu, które czeka na maluchów za zakrętem, gdy zrobią miejsce dobru. Małe serduszka sekundują „przyjaźni” Jagódki i Tekli, przemianie, jaka dokonuje się w dziewczynce, i czują, że nie można inaczej. Proste, prostsze, najprostsze. Ale w dzisiejszych czasach często to przy tym, co najprostsze, w całej tej pstrokaciźnie (także literackiej) dla maluchów krzyczymy: Eureka! A „Teklę” niezmiennie polecam, szczególnie na froncie walki z blond kukłami.

poniedziałek, 16 marca 2015

Świat poza Franklinem

On istnieje. To pocieszająca wiadomość dla tych wszystkich rodziców, którym czasem wydaje się, że dziecko już zawsze będzie sięgać wyłącznie po przygody ulubionego zielonego żółwia z bogato ilustrowanej serii. Dla nas pomocą w przejściu od książek operujących jedynie bezpośredniością w opisie świata, prostą narracją bazującą na dialogowanej formie do pozycji ambitniej budujących świat wyobrażony był „Pan Kuleczka” Wojciecha Widłaka. To już prawdziwe wprawki z poetyki, chwytania metafor, różnych poziomów opowieści, charakterystyki typów osobowościowych, a wszystko ujęte w piękną formę przemawiającą do dziecięcych serc. Dzięki wyjątkowej świeżości spojrzenia pana Wojtka, zwyczajne (żeby nie rzec przezwyczajne) życie pana Kuleczki, psa Pypcia, kaczki Katastrofy i muchy Bzyk-Bzyk otwiera maluchy na prawdziwą, acz skrojoną na ich umysł metafizykę. Porusza te głębsze struny ich wrażliwości i przeżywania świata.
 


Moje około trzy i pół letnie dzieci słuchały tych opowiastek z otwartymi buziami, zadawały pytania i dzieliły się spostrzeżeniami, do których nigdy nie zainspirowałby ich skądinąd sympatyczny zielony żółw.

Ma „Pan Kuleczka” coś z finezyjnej poetyki „Kubusia Puchatka” (mam na myśli tylko powieść A. A. Milne, a nie disneyowskie bajki), mówienia o dobru, pięknie, przyjaźni i miłości przez pryzmat ulotnych codziennych zdarzeń, drobiazgów, cieknących kranów i bulgoczących na gazie zup („To co to za świat, na którym nie ma naszego domu?!” - to Katastrofa o globusie). My to kochamy! Książka to prawdziwa bomba ciepła oraz pogody ducha. W stworzonym wyobraźnią autora domu wszystko ma swoje miejsce i do siebie pasuje (co stwierdza pan Kuleczka nad układanką). I aż czuć między wierszami, że nad tym światem czuwa dobry Bóg. Co ważne dla maluchów, seria książek Wojciecha Widłaka jest świetnie i bogato ilustrowana.


Jest jeszcze coś, co urzeka mnie w „Panu Kuleczce”. Autor traktuje małego czytelnika poważnie i z szacunkiem, z głęboką wiarą, że są kanały przez które możemy docierać do dzieci z tym, co jedynie ważne i prawdziwe: z miłością, przebaczeniem, życiem dla innych. Niewielu współczesnych twórców do tego dorasta.


Inną pozycją, po którą sięgaliśmy z około czterolatkami, właśnie z tym zamiarem przechodzenia do książek ambitniejszych (chyba nawet tuż po lekturze „Pana Kuleczki”) był „Dziadek i Niedźwiadek” Łukasza Wierzbickiego. Książka podobnie jak "Pan Kuleczka" dość popularna, ale warto ją polecać, bo nadal spotykam rodziców, którzy jej nie znają. W tym przypadku chcieliśmy otwierać dzieci przede wszystkim na treści wykraczające poza codzienną krzątaninę. Wojna, Ojczyzna, służba wojskowa, fronty, bitwy, wielka polityka w tle. Nawet jeśli są widziane przez pryzmat wojennych losów niedźwiadka Wojtka z armii generała Andersa, to nadal są to Sprawy przez duże „S”. Wielki świat dzięki sympatycznemu misiowi przybliża się do dzieci. Zachęca by choć trochę się nim zainteresować. Pokonać palcem po mapie wojenny szlak 22. Kompanii Transportowej, w której „służył” Wojtek. Pomknąć przez pustkowia Persji, przepłynąć morze Śródziemne, by stoczyć bój życia pod Monte Cassino.
Dla poznania przez dzieci tych dwóch słów: Monte Cassino, warto sięgnąć po tę książkę.



Cóż można jeszcze dodać? Wierzbicki pisze ze swobodą, przyzwoicie, choć niewyszukanie. Lektura wciąga, bohaterowie chwytają dzieci za serca i zachęcają do zgłębiania kart naszej historii. To dla nas w tym przypadku najważniejsze.


Czytelnicy bloga proszą o więcej recenzji książek dla 4 i 5–latków, zatem kolejne wpisy właśnie o lekturach dla dzieci w tym wieku.

sobota, 14 marca 2015

Kownacka na dziko

Spytałam najstarszą córkę, dlaczego podobała jej się „Szkoła nad obłokami” Marii Kownackiej, książka, której poświęcam dzisiejszy wpis. Spodziewałam się różnych odpowiedzi, ale dziecko jak zwykle mnie zaskoczyło. „Bo jest taka dzika” - odparowała Marysia. Pytanie: „Co przez to rozumiesz?” zabrzmiało cokolwiek dziwnie po tej deklaracji o dzikości, ale dopytałam. „Te dzieci miały super, bo mieszkały wysoko w górach, nie miały prądu i goniły je wilki” - mniej więcej taką odpowiedź usłyszałam. Cóż, nie ukrywam, że cieszy moje matczyne serce, że opisane przez Kownacką surowe górskie życie wydało się jej tak intrygujące i kuszące. Chyba także po to sięgamy po książki. By znaleźć się w światach odległych, o których po cichu marzymy i do których tęsknimy. Z drugiej strony w przypadku dzieci, książki rozbudzają ich marzenia, tęsknoty i pragnienia. Myślę, że spokojnie możemy powiedzieć: pokaż mi co czyta twoje dziecko, a powiem ci, o czym marzy.

Twarde jak pnie beskidzkich jodeł jest życie dzieci ze „Szkoły nad obłokami”, a ich marzenia czyste jak niebo nad doliną Popradu: dojść w kurniawę do szkoły, wrócić szczęśliwie do domu, zostać kowalem, zbudować nowy dom, bo stary się chyli.
Dwudziestoletni Franek, najstarszy z książkowego rodzeństwa, osieroconego w jeden rok przez oboje rodziców, pracuje w lesie. Czternastolatek Ludwik, zwany „mamą Ludwik”, opiekuje się młodszym bratem i siostrą – Jaśkiem i Zosią. Wie, że matka na „cieciaków” ich chować nie chciała, cackania się z małymi więc nie ma.

Kownacka z pietyzmem oddaje piękno i kulturę góralskiego życia. Tu życie i śmierć chodzą pod pachę, trudy hartują ludzi mocnych, a od pokoleń snute przez gazdów opowieści o tym, co w górach się działo i widziało, dodają podkarpackiemu światu aury wyjątkowości.
Językowo książka jest przepyszna. Dziś tak dla najmłodszych już się nie pisze, wielowarstwowo, z zarysem konturów społecznego kontekstu i cudownymi opisami beskidzkiego krajobrazu. Do książki dołączony jest słowniczek gwary i trudniejszych wyrazów obcych dolanom (ludziom z nizin). Nasze wydanie ilustrował Jan Marcin Szancer, szczególnie ujmujący oddaniem scen we wnętrzach góralskich chat. Książka nadaje się do samodzielnego czytania najwcześniej dla 8-9-latków. Młodszym musimy czytać sami.

„Szkoła nad obłokami” działała naprawdę na polanie Niemcowej. Od 1938 do 1961 roku (z przerwą w czasie wojny) uczyło się w niej maksymalnie nawet dwadzieścioro kilkoro okolicznych dzieci, za salę lekcyjną służyła „ciasna izdebka” przylegająca do gospodarstwa Nosalów. Tak jak w książce z dobrodziejstw placówki korzystali i młodzi, i starzy, przysłuchując się lekcjom, gawędząc wieczorami z nauczycielem czy wypożyczając przynoszone przez niego książki. Z budynku szkoły pozostały ponoć jedynie ruiny piwnic, w pobliżu których Towarzystwo Przyjaciół Piwnicznej ufundowało pamiątkową tablicę z nazwiskami pracujących tam nauczycieli.

Co może urzekać dzisiejsze dzieci w „Szkole nad obłokami”? Realia, cóż, dość odległe. Do tego gwara. Ale jak nie polubić chłopaków i dziewczyn, którzy wieczorami rozprawiają o tym, jak wyginać narty, robić szybowce i teatr kukiełek? No i oczywiście o napadach wilków. Bo tam, w górach, świat dzieci nie był obszarem wyizolowanym od świata dorosłych. Nikt za dzieci nart nie wygnie, a i o wilkach myśleć muszą. Może właśnie to pociąga w książce Kownackiej moje dzieci? Życie niosące wyzwania, trudy, ale i przygody. Dzieciństwo toczące się nie tylko w szkolnych murach (i na zajęciach dodatkowych), ale i na leśnym trakcie, w domowym obejściu, u sąsiadów.
 Kończymy lekturę „Szkoły nad obłokami”. Zasypiamy z góralskimi dziećmi i śpimy tak jak oni twardo, po dniu pełnym wrażeń.

czwartek, 12 marca 2015

Bój o charakter

Dlaczego muszę się z nią dzielić? Dlaczego musimy iść do Kościoła? Dlaczego wciąż coś muszę? Któż z nas Rodziców nie miał okazji wysłuchać pytań tego typu? Przynajmniej na pewnym etapie życia naszych cudownych dzieci. Są takie książki, o które możemy się wówczas wesprzeć jak na ramieniu najlepszego przyjaciela. Optykę patrzenia na sytuacje z uciążliwym słówkiem „muszę” cudownie zmienia nam w książce „Narodziny dzielności” druh Aleksander Kamiński. Jak? Przekształcając „muszę” w „trzeba”.

Autor „Kamieni na szaniec”, wspaniały wychowawca młodzieży, kochający i rozumiejący młodego człowieka, proponuje nam zbiór 20 opowiadań o ludziach, których dzielność 
weryfikowała w przeważającej mierze nie wojna, ale codzienność (choć znajdujemy w tomie i historie wojenne). Jak sam pisze w słowie od autora, „bohaterstwo codziennego życia jest tak samo wspaniałe jak bohaterstwo walki”. Potrzeba naszym dzieciom opowieści niezwykłych (wojennych, podróżniczych czy baśniowych), gdzie dobro i zło są wyraźnie oddzielone, a wybór dobra, choć naraża na śmiertelne niebezpieczeństwo, jest dla małych ludzi oczywisty i pociągający.
Ale potrzeba nam również - może nudnawych w porównaniu z historiami niezwykłymi - relacji z bojów o ukończenie gimnazjum (książkowi bracia Sokołowscy), jeden sportowy rekord czy trofeum ( „Wilki morskie z Ursynowa”, „Historia jednego rekordu”). Mamy w „Narodzinach dzielności” także opisy nagłych, bohaterskich zrywów, ale znacznie więcej mozolnego wprawiania się w dzielności, ćwiczeń woli, „kontrolowanej pracy nad sobą”. Bo tak trzeba, by smakować życie pełna piersią. Czasem aż czujemy te rytmiczne jak pociągnięcia wioseł wysiłki bohaterów, bez których wiedzą, że nie dojdą do upragnionego celu. Realia sprzed kilkudziesięciu lat są momentami dla współczesnego czytelnika nieco archaiczne, ale nie stanowią bariery. A to co najważniejsze - ideały, które stawiali sobie ówcześni młodzi, postawy do których dążyli, są przecież uniwersalne. 


Warto najpierw samemu przeczytać „Narodziny dzielności”, by móc umiejętnie dobrać opowiadania do wieku i poziomu rozwoju dzieci. Niektóre z historii można czytać i 6–latkom, jak tę o wyprawie Józusia Bachledy po lekarstwo dla siostry, inne - choćby „Opowiadanie niesamowite” - to lektura dla nastolatków, konfrontująca ich z moralnymi dylematami o istotę dzielności, różnicę między brawurą a odwagą. Myślę, że wszystkie pozostawiają ślad w dziecku. Szczególnie w młodych mężczyznach, bo na kartach książki Kamińskiego o dzielność walczą głównie chłopcy. Męski jest także język opowiadań, czasem przypominający narrację rzeczowego sportowego komentatora (choć u tych teraz w modzie kobieca wylewność). 
Gdybym miała syna, szukałabym dla niego książek właśnie tak napisanych. Ale ta męska skrótowość i konkretność nie odbiera nam - kobietom starszym i młodszym - wzruszeń, a nawet je potęguje. W końcu dzielność przejawia się w czynach.


A jaką literacką przygodę kryje dla nas czerwona torebka? O tym już wkrótce. Zdradzę tylko, że będzie również o dzielności, tym razem hartowanej na górskich stokach i halach.

poniedziałek, 9 marca 2015

Do Lwowa!

Nazywano go „Słonecznym Panem”, zwykł mawiać, że „stracony jest każdy dzień bez uśmiechu”. Kornel Makuszyński, bo oczywiście o nim mowa, umiał „dostrzec dobro pod powłoką zła, piękno pod pozorną brzydotą” ( ks. Jan Twardowski). Jego książki roją się od postaci uznawanych przez otoczenie za ponurych dziwaków o powierzchowności niedźwiedzia wybudzonego przez przypadek z zimowego snu, którzy pod zewnętrzną warstwą lodu skrywają zajęcze serca. Dość wspomnieć starego aktora Walickiego z „Awantury o Basię”, który takie robił miny, że służące mdlały. U pana Kornela bohaterowie często są głodni, ale zawsze weseli! A salwy śmiechu mieszają się ze łzami wzruszenia.
Z niemijającą przyjemnością sięgamy w rodzinie po Makuszyńskiego, szczególnie wtedy, gdy chcemy sobie przypomnieć, że staruszek świat nie jest taki zły, jak wmawiają nam media, że dobro rodzi dobro, a każdy z nas ma ogromne możliwości kochania. I ta polszczyzna, majstersztyk formy.

Z założenia polecam na blogu książki mniej popularne, zatem nie będę rozwodzić się nad „Awanturą o Basię” czy „Panną z mokrą głową”. Wspomnę jedynie, że „Basię” czytałam starszej Córce, gdy miała 6 lat, dla młodszej - obecnej 6-latki - to jeszcze za wcześnie na taką lekturę. Każde dziecko jest inne, o czym nie muszę przekonywać czytających te słowa Rodziców, i każde w innym czasie osiąga dane literackie progi, tudzież po swojemu buduje swój świat czytelniczych fascynacji. W wielu przypadkach sprawdza nam się podążanie z młodszą Córką tym samym książkowym szlakiem, który przetarliśmy ze starszą, ale pewne różnice wydają się już zarysowywać. „Pannę z mokrą głową” starsza Córka przeczytała jako 8-latka zachęcona dobrą ekranizacją, którą rodzinnie obejrzeliśmy.

A dziś proponuję sięgnąć po mniej znane dzieło pana Kornela dla starszych dzieci i „młodszej” młodzieży: „Uśmiech Lwowa”. Czyż „Słoneczny Pan” mógł pominąć najsłoneczniejsze miasto II Rzeczypospolitej, miasto jego młodości?

„Nie ma na świecie takiej biedy, której by we Lwowie nie umiano zamienić w piosenkę! Czy piosenką nie można oszukać głodu?” - za takie zdania pan Kornel ma na stałe miejsce w naszych sercach. Wątpliwości, że piosenką można „zdumieć samą śmierć” nie ma Michał Korecki, czternastoletni „dryblas” z Warszawy, sierota, który w tajemniczych okolicznościach przybywa do miasta z lwem w herbie, by znaleźć tu nowy dom. Może ktoś zarzucić, że momentami powieść przeradza się w fabularyzowany bedeker, ale nam to nie przeszkadza i życzymy sobie więcej takich „bedekerów” (w pierwszej kolejności po Wilnie). Tropiąc z Michałem zagadkowego dobrodzieja podążamy krętymi lwowskimi uliczkami, zachodzimy do kościołów, kłaniamy się Ossolineum, pozdrawiamy pana Mickiewicza na pomniku, by dojść do świętego dla miasta miejsca,gdzie spoczęły jego dzieci - Orlęta.

Gdy po raz pierwszy byłam we Lwowie, wyjeżdżałam ze ściśniętym sercem, bo mogłabym tam zostać na zawsze. To uczucie we mnie powraca, a w dzieciach się rodzi, gdy czytamy opowieść pana Kornela o tamtych chłopcach i dziewczętach, przy których nie wolno płakać, bo nie po to ginęli.

Jak mówić dzieciom o bohaterach? Może choć trochę nauczymy się od pana Kornela czytając napisany jego wielkim sercem „Uśmiech Lwowa” ? W towarzystwie pięknych, dobrych ludzi Makuszyński z czułością oprowadza nas po tym cudownym mieście, rozkochuje małych czytelników we wszystkim, co się na polski Lwów składa, przygotowując ich tym samym do finałowej sceny na Cmentarzu Orląt Lwowskich, gdzie ustami bohaterów opowiada o  „uczniakach”, którzy za ten świat oddali życie. Dzieci rozumieją. Naprawdę. Bo najbliższy im jest, doskonale znany także panu Kornelowi, język miłości.

„Uśmiech Lwowa” to objętościowo skromna pozycja, ale odnajdujemy w niej to wszystko, co składa się na nieprzemijający urok i klasę stylu Makuszyńskiego. Po lekturze tych książek człowiek czuje się kilka lat młodszy. Zaś w oczach dzieci rodzi się taki cudowny błysk, coś nie do opisania. Jakiś zew życia dobrego i pięknego. Przesadzam? Może trochę. W każdym bądź razie my tak mamy. Bohaterowie Makuszyńskiego budzą w małym człowieku zachwyt. Bo ich nie da się nie kochać. A na zachwycie naszych dzieci dobrem, my Rodzice, możemy bardzo wiele budować. Dlatego zachwycajmy się z dziećmi Makuszyńskim!

sobota, 7 marca 2015

"I w sto koni nie dogoni"

- tym zapadającym w pamięć i w serce rymem Janina Porazińska wprowadza nas w utkany z czułych wspomnień świat swojego dzieciństwa. Ta książka mnie samej jako małej dziewczynce odkryła urok polskiego dworku i ziemiańskiego życia, wielopokoleniowych, pełnych szacunku i przywiązań więzi łączących wszystkich jego mieszkańców (bliżej lub dalej spokrewnionych). Z wypiekami na twarzy czytałam całość, ale zdecydowanie bardziej fascynowały mnie rozdziały opisujące wakacje na wsi niż te przybliżające codzienność w XIX-wiecznym Lublinie. 
Książkowa Janeczka zaraziła mnie miłością do koni i tak jak ona budowałam w domu z krzeseł dorożkowe zaprzęgi. Zachłystywałam się pełnym przygód klimatem swobody i wolności wakacji w majątku dziadków. Chłonęłam każdą stronę opisów drzew, na które można było się wdrapać, dni spędzanych w otoczeniu wszystkich czworonożnych mieszkańców majątku – psów, koni, kóz; wieczorów na ganku, gdy starsi opowiadali o „wujku od Napoleona”. 

Tego świata już nie ma w takiej formie, w jakiej istniał gdy pani Janina była Janeczką, ale to, co w nim najcenniejsze, możemy ożywiać w naszych rodzinach. Także dlatego często sięgam po tę książkę z Dziećmi. Bo pani Janina w swojej prozie oddaje nam ducha polskości, dzięki któremu tamten świat nadal urzeka i inspiruje. Jeśli oni pod zaborami byli tacy piękni, to przecież i my możemy...

Lubię sięgać z Córkami po książki, które na własny użytek określam jako „słoneczne”, gdzie z każdego zdania bije wiara w to, że dobro zwycięża, że ono ma ostateczne słowo i moc przyciągania, a my mamy obowiązek dawać temu wyraz w w codzienności. Możemy dzieciom opowiedzieć o Polsce i polskości opisując fakty, przybliżając postaci historyczne, daty, miejsca, ale możemy także dać dzieciom przeżyć prawdę o polskości przenosząc je w tamten świat, dając odetchnąć tamtym klimatem - afirmacji rodziny, więzi, wspólnoty, szacunku do każdego, wzajemnej pomocy, życia prostego i uczciwego, pełnego radości, ciepła, humoru. „I w sto koni nie dogoni” pozwala dzieciom przeżyć kawałek prawdy o Polsce.

Z ok. 5, 6- letnimi Dziewczynkami czytałam ją na wyrywki, każdy rozdział po krótkim wprowadzeniu w temat stanowi odrębną historię. Młodsze Dzieci chętnie słuchają opowieści o perypetiach związanych z czworonożnymi mieszkańcami dworku. Nie zauważyłam jakichś większych barier poznawczych czy językowych, choć dotykamy rzeczywistości sprzed ponad wieku.
Ta książka broni się prawdą wspomnień i miłości Pani Janiny do wszystkiego, co złożyło się na jej dzieciństwo. Gorąco, gorąco polecam „I w sto koni nie dogoni”. Moja najstarsza Córka, prawdziwy pożeracz książek, samodzielnie przeczytała całość jako 8-latka. I jeszcze bardziej zapragnęła mieszkać na wsi.

A wkrótce o kolejnych „słonecznych” książkach dla najmłodszych.

Mali czytelnicy w akcji!

Każdy, kto szuka dobrych książek dla dziecka, ten je znajdzie. Ale o tym, że jest wiele do zrobienia w tym obszarze świadczy choćby zawartość półek z literaturą dziecięcą w księgarniach. To często kompletny miszmasz, w którym brakuje klasyki i wartościowych  nowości, a dominuje operująca podwórkowym językiem tandeta, "sezonowe hity", po lekturze których każdy mógłby stracić pasję do czytania, a co dopiero ją nabyć. Nie chcę jednak tu moralizować, a oddać głos dziecięcym fascynacjom literackim i dzielić się z Czytającymi te słowa książkami, które polecam moim Córkom, tymi, po które same sięgają. Tym, co znajduje ich (i moje) uznanie i zachwyt. Cieszy to, że ich ukochane pozycje często sama pochłaniałam w dzieciństwie, a dziś przekazuję czytelniczą pałeczkę w sztafecie pokoleń.

Szczęśliwi Rodzice Synów także znajdą tu coś dla siebie.

Zatem zaczynamy i wyruszamy w cudowną podróż!